Magazyn Siatkówka | 19 lipiec 2006
* Pokazana okładka tytułu jest aktualną okładką tytułu Magazyn Siatkówka. Kiosk24.pl nie gwarantuje, że czytany artykuł pochodzi z numeru, którego okładka jest prezentowana.
To jej atak w 2003 roku zakończył pamiętny dla Polski finał mistrzostw Europy w Ankarze. Wróciła do kadry po niemal ośmiu latach i to również za jej sprawą na powrót zgodziły się inne doświadczone kadrowiczki. Bez niej być może nie byłoby złotego medalu w Turcji, a gdyby nie ten złoty medal ona nie miałaby dziś w sercu wspaniałego uczucia spełnienia. Małgorzata Niemczyk-Wolska pożegnała się z drużyną narodową.
Kilka tygodni temu, w Miliczu, zorganizowano dwa mecze: jeden z nich był powtórką finału igrzysk olimpijskich z 1976 roku (Polska - ZSRR), zaś drugi sparingiem kadry siatkarek: Polska - Hiszpania. Gosia Niemczyk jeszcze raz założyła biało-czerwoną koszulkę i po raz 231 z pozycji boiska wysłuchała Mazurka Dąbrowskiego. Spędziła na parkiecie tylko kilkanaście sekund - symbolicznie, żeby pożegnać się z reprezentacją.
- Pamiętasz, kiedy pierwszy raz słyszałaś hymn jako zawodniczka?
- Oczywiście. Byłam w reprezentacji kadetek. Na mecz z nami przyjechały do Wałcza Niemki z DDR. Miałyśmy czerwone spodenki Adidasa i seledynowe koszulki Polsportu z długimi rękawami. Rozdano nam czerwone orzełki na złotym tle i kazano przyszyć na piersi. Wtedy w czasie hymnu popłakałam się ze wzruszenia. Przegrałyśmy 0:3, a ja grałam po przekątnej z Madzią Śliwą.
- Już wtedy się znałyście?
- Oczywiście. Byłyśmy na pierwszym zgrupowaniu kadry, jako piętnastolatki. I od tamtej pory już zawsze jeździłyśmy na te same obozy kadrowe. Wtedy jeszcze trenerzy próbowali zrobić ze mnie rozgrywającą. Jak Magda była w pierwszej linii, to atakowała. Ja wystawiałam. Kiedy ja przechodziłam pod siatkę, było odwrotnie. Ale szybko znaleziono dla mnie miejsce na boisku - na przyjęciu.
- Ludzie powiadają, że wychowywałaś się w salach sportowych.
- Nie miałam wyjścia. Rodzice zabierali mnie na treningi, siedziałam w rogu i bawiłam się piłkami. Mój cel był jasny: nie chciałam dopuścić, by któraś ciocia, tak nazywałam koleżanki z drużyny mamy, sama poszła po piłkę. Wszystkim dorzucałam. Kiedy proszono mnie, kilkuletniego brzdąca, bym pokazała jak gra mama, dobrze demonstrowałam odbicie dołem i palcami. Natomiast atak pokazywałam następująco: stawałam prosto, unosiłam rękę i padałam twarzą na parkiet. Wydawało mi się, że tak właśnie się to robi...
- A więc siatkówka to miłość od pierwszego wejrzenia?
- Niezupełnie. Na początku nie chciałam zostać siatkarką. Dopiero w piątej klasie szkoły podstawowej zaczęłam chodzić na SKS-y, a w wakacje babcia zaprowadziła mnie na treningi do "wujka” Bronka Jaworskiego. Trenera, który organizował grupę dziewcząt i po kilku tygodniach przeniósł ją do klubu Społem Łódź.
- Wcześniej przeżywałaś ciężkie chwile z powodu rozstania rodziców.
- Szczerze mówiąc, wtedy nie bardzo to rozumiałam. Miałam 6 lat. Tata wyjechał do Niemiec, mama rok później podpisała kontrakt we Włoszech i zostałam w Łodzi z babcią. Miałam wszystko: lalki, ubrania, jeździłam zagranicę. Dzieci mi zazdrościły. Ale ja czasami mówiłam rodzicom, że chciałabym, żeby byli razem. Szybko wybili mi to jednak z głowy. Na każde ferie i wakacje jeździłam albo do Włoch, albo do Niemiec.
- Dlaczego nie pojechałaś z mamą na stałe do Italii?
- Z dwóch powodów: szłam wtedy do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Poza tym, mama podpisała kontrakt na rok. Kto się wtedy spodziewał, że zostanie tam aż siedem lat? Gdybyśmy to przewidziały, na pewno osiadłybyśmy w Italii na stałe. Na początku dochodziło do dziwnych sytuacji. Kiedy mama przyjechała po kilku miesiącach i chciała mnie wziąć w ramiona, schowałam się za babcię i spytałam: kim jest ta pani? Ale później się przyzwyczaiłam.
- Ze Społem przeszłaś do Startu Łódź.
- To było w ósmej klasie podstawówki. Zaczęły się poważne treningi. Ale wtedy naszła mnie ochota na koszykówkę. Jakiś czas uprawiałam tę dyscyplinę. Los chciał, że pewnego dnia przyszło do domu powołanie na obóz kadry kadetek w siatkówce. Pojechałam do Tomaszowa Mazowieckiego i do koszykówki już nie wróciłam.
- Rodzice pomagali ci w treningach?
- Raczej nie. Kiedy jeździłam do taty, zabierał mnie na treningi swojego zespołu w Niemczech. Kazał wykonywać jakieś ćwiczenia. Mnie się nudziło, robiłam co innego. Bardzo krzyczał. Popłakałam się i uciekłam do szatni. Do dziś nie przyzwyczaiłam się chyba do sposobu bycia taty.
- Swego czasu nie rozmawialiście ze sobą siedem lat.
- Były między nami nieporozumienia.
- Jak to w 2004 roku, kiedy wyrzucił cię ze zgrupowania w Szczyrku? Podobno nie obudziłaś go na czas, jako dyżurna.
- Umówiliśmy się z tatą, że nie będziemy o tym wspominać. Wyjaśniliśmy sobie wszystko.
- Jako nastolatka byłaś lepsza od swoich rówieśniczek?
- Nie mnie oceniać. Ale na boisku czułam się bardzo dobrze. Miałam jakiś instynkt. Wiedziałam co w danej chwili zrobić. Szczerze mówiąc, kiedy z wiekiem zaczęłam więcej widzieć na boisku, zaczęło mi to przeszkadzać.
- To były specyficzne czasy. Siatkówka w Polsce nie była na najwyższym poziomie, głównie organizacyjnym.
- Pamiętam wyjazd kadry juniorek na turniej do Korei Południowej. Jechałyśmy pociągiem do Moskwy. Tam spędziłyśmy ponad dobę na lotnisku, bo nie starczyło pieniędzy na hotel, a my wolałyśmy kupić coś do jedzenia. Później był lot do Władywostoku i tam przesiadka do Seulu. Trochę przeżyłyśmy.
- Szybko trafiłaś do kadry seniorek. W 1989 roku pojechałaś na ME do Niemiec.
- Wcześniej grałyśmy w Warszawie mecze towarzyskie z RFN. Tę drużynę prowadził... mój tata. Trener Badora wpuścił mnie na boisko. Byłam stremowana, ale zagrałam nieźle. To były jedyne dwa spotkania, które zaliczyłam w kadrze przeciwko tacie.
- Zagrałaś w trzech mistrzostwach Europy, ale w 1995 roku powiedziałaś: stop. Dlaczego?
- Byłam zła, że nam się nie udało. Miałyśmy zespół na półfinał, na medal, a wylądowałyśmy na 9 miejscu. Tyle pracy poszło na marne. Tuż przed turniejem z pracy zrezygnował trener Chojnacki. Zastąpił go Leszek Piasecki. Chciał dobrze, ale się nie udało. Byłam rozgoryczona. Później przysyłałam do związku zwolnienia lekarskie i tak się skończyła moja przygoda z tamtą kadrą. Swoją drogą, naprawdę miałam kłopoty zdrowotne. Chodziło o chorobę wrzodową.
- Wróciłaś w 2003 roku. Namówił cię tata?
- Tak. Ale wcześniej to ja go namówiłam do powrotu do Polski. Poradziłam też, żeby spróbował z reprezentacją. Dzwonił do dziewczyn, dawał mi słuchawkę. Ja też je przekonywałam. Mówiłam: przyjedźcie, spróbujmy ostatni raz. Tylko Kasia Mroczkowska odmówiła. Pamiętam, że miał na liście 18 zawodniczek i potrzebował jeszcze dwóch. Spojrzałam na składy i mówię: tata, tu masz takie dwie wysokie, młode dziewczyny. Powołaj je. I tak w kadrze znalazły się Agata Mróz i Anna Podolec.
- Wierzyłaś, że tym razem uda się coś ugrać?
- Tak, bo zobaczyłam, że te dziewczyny - i starsze i młodsze - chcą pracować. Ale oczywiście miałam moment zwątpienia przed pierwszym meczem w Antalyi, kiedy kontuzji doznała Asia Mirek. Odwróciłam się do ściany i powiedziałam: o, k... znów tyle miesięcy pracy na marne. Na szczęście się pomyliłam. Tata szybko mnie zawołał. Powiedział: wchodzisz! Weszłam i grałam już do końca.
- Jak wspominasz tamte mistrzostwa?
- Oczywiście wspaniale. Ale łatwo nie było. Szczególnie ciężki był półfinał z Niemkami. Za moich czasów prawie zawsze z nimi przegrywałyśmy. W Antalyi też było już 13:17, ale dałyśmy radę. Finał z Turczynkami był najpiękniejszy w naszym wykonaniu. Grałyśmy kombinacyjnie, pokazałyśmy wszystkie swoje atuty. Przed ostatnią akcją wiedziałam, że jeśli będzie dobre przyjęcie, Magda wystawi piłkę do mnie. Miałam rację. Później podziękowałam jej za to. Ten złoty medal był nagrodą za wszystkie lata wyrzeczeń.
- Wtedy złapałaś wiatr w żagle.
- Moim marzeniem zawsze był występ na olimpiadzie, ale do tamtego czasu to było nierealne. Pojawiła się szansa. Przegrałyśmy jednak Puchar Świata i później kwalifikacje w Baku. W Azerbejdżanie żałowałam bardzo, że tata nie dał mi szansy w meczu z Turcją. Później, kiedy grałam w lidze w Ankarze, Turczynki zdradziły mi, że bały się moich kombinacyjnych ataków. Gdybym wtedy w Baku zagrała, to kto wie...
- Zaliczyłaś w karierze 12 klubów.
- Pierwszym profesjonalnym był Chemik Police. Mama chciała, żebym przeszła ze Startu, do ŁKS-u, ale zdecydowałam się na wyjazd. Miałam jeszcze rok studiów. Udało się skończyć. Jeździłam po meczach w niedzielę ponad 500 km pociągiem, w poniedziałek miałam zajęcia i powrót na trening do Polic. Skończyłam rachunkowość i informatykę na Uniwersytecie Łódzkim. Tytuł pracy: Ochrona baz danych. Do domu przychodziły oferty pracy w banku i księgowości, ale wybrałam siatkówkę.
- Opłacało się?
- W Starcie zarabiałam 15 milionów za sezon, a w pierwszym roku w Policach 200 plus premie za mecze. To były duże pieniądze. Dobrze płacili też później w Kaliszu i Pile. Jednak po roku gry w Nafcie nie dogadałam się z kwestii finansowej. Poszło o... 5 tysięcy złotych, czyli jakieś 4 procent kontraktu, ale żadna ze stron nie chciała ustąpić. Wyjechałam więc do Włoch.
- Półtora miesiąca w Imoli i przenosiny do Florencji.
- Nie podobało mi się w tym pierwszym klubie. Dogadałam się więc z Florencją. Kontrakt podpisywaliśmy o 11.00 w nocy na stacji benzynowej...
- Później Rosja, Turcja, znów Włochy i Rosja, a to chyba jeszcze nie koniec kariery klubowej. Jesteś prawdziwą globtroterką.
- Jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Ale z reprezentacją się pożegnałam. Teraz kibicuję dziewczynom i trzymam za nie kciuki na mistrzostwach świata!
Rafał Bała