Czytelnia Kiosk24.pl

Zagadka Wierzbowej - zbrodnia czy tragiczny przypadek? (numer 08/2006)

Odkrywca | 02 sierpień 2006


Odkrywca

Zamów prenumeratę tego tytułu

* Pokazana okładka tytułu jest aktualną okładką tytułu Odkrywca. Kiosk24.pl nie gwarantuje, że czytany artykuł pochodzi z numeru, którego okładka jest prezentowana.

W niewielkiej, dolnośląskiej wsi przez długie lata nikt nie chciał głośno mówić o wydarzeniach z lutego 1945 roku. Według pogłosek i przekazywanych ustnie relacji, w ostatnim roku trwania wojny doszło tu do masakry, świadomej egzekucji kilkunastu przetrzymywanych w niewoli "alianckich lotników”. Milczenie mieszkańców podyktowane było strachem przed ujawnieniem sprawców, którymi mieli być... żołnierze z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Przez kilka tygodni wraz ze współpracującym z "Odkrywcą” Zdzisławem Abramowiczem, próbowaliśmy dociec prawdy i odpowiedzieć na wiele pytań związanych z drugowojenną historią Wierzbowej.

Dzisiaj oskarżanie i mówienie głośno o zbrodniach Armii Czerwonej nie wymaga większej odwagi, a sposób traktowania przez wkraczających żołnierzy radzieckich ludności cywilnej, schwytanych do niewoli niemieckich żołnierzy czy wyzwalanych własnych jeńców wojennych na zajętych terenach III Rzeszy jest powszechnie znany. Różnego rodzaju przypadki "zdziczenia”, często masowego, okrutnego postępowania miały miejsce zarówno w niewielkich wioskach, jak i w większych miastach m.in. Gdańsku, Olsztynie czy Wrocławiu. Nawet na ziemiach, które władze radzieckie "uznawały za niewątpliwie polskie”, w pamięci mieszkańców pozostały obrazy niezdyscyplinowanych "pseudożołnierzy” nadciągających wraz z przesuwającym się zapleczem armii. Jednak mimo różnych tragicznych wydarzeń, zbrodni jakich dopuszczały się wojska J. Stalina, nigdy nie słyszeliśmy o przeprowadzonych z premedytacją egzekucjach na alianckich żołnierzach, ówczesnych sojusznikach ZSRR, jeńcach pozostawionych w nie ewakuowanych obozach. W tym kontekście wydarzenia w Wierzbowej wydawały się wyjątkowe, tym bardziej, że otaczała je przez długie lata aura tajemnicy i swoistej zmowy milczenia.

Jakie wyniki przyniosło śledztwo "Odkrywcy” prowadzone po 61 latach od daty zakończenia działań wojennych? Czy potwierdziło zbrodniczy fakt rozstrzelania alianckich żołnierzy? Kim były ofiary? Ilu ich zginęło i w jakich okolicznościach? I wreszcie, kto dokonał tej masakry?

Zmowa milczenia

Podczas kilku wypraw do Wierzbowej, spotkaliśmy się z wieloma mieszkańcami wsi, których relacje okazały się przede wszystkim przekazywanymi z drugiej ręki wspomnieniami poprzednich niemieckich gospodarzy. Według sołtysa Krzysztofa Kościelnego: "Historia dotycząca tej zbrodnii nie była nikomu spoza "swoich” opowiadana, był to temat tabu. A w czasach przed 1989, nikt praktycznie nie chciał o tym rozmawiać.” Korzystając z pomocy żyjących świadków, spróbowaliśmy zebrać wszystkie możliwe materialne ślady po niewielkim podobozie jaki istniał we wsi w latach 1944-45. Udało się nam dzięki temu odtworzyć "scenografię” dramatycznych wydarzeń. Mniej więcej w centralnej części Wierzbowej znajduje się budynek świetlicy, odnowiony i wyremontowany kilka lat temu. To właśnie tutaj mieli przebywać jeńcy. Dzisiaj, zarówno wewnątrz pomieszczenia, jak i na przylegającym do niego placu trudno jest zidentyfikować pozostałości po dawnym "lagrze”. Jedynie w części podwórza można doszukać się śladów po elementach koryt do mycia, zamontowanych przez Niemców na potrzeby osadzonych jeńców. Kilkadziesiąt lat temu w przylegającym do świetlicy domu zamieszkała pani Stefania Paluszek wraz z rodziną i nieżyjącym już mężem. Mniej więcej w latach 70. odwiedziła ją pewna kobieta z Poznania. "Przyjechała tu szukać jakiegoś świadka, chciała otrzymać odszkodowanie za przebywanie na przymusowych robotach, a żadnych papierów na to nie miała. Opowiadała, że w wieku 16 lat trafiła do tego domu. Wtedy był tu hotel i restauracja. Właścicielka lokalu traktowała ją bardzo źle, przy mizernym wyżywieniu musiała ciężko pracować. Co ciekawe, ta Niemka również tu przyjechała kilka lat później. Kiedy jej powiedziałam, o wizycie pracującej w restauracji Polki, udawała, że nic nie rozumie, a dopiero po chwili przyznała, że rzeczywiście miała służącą, którą przez cały czas bardzo dobrze traktowała (...). Polka wspominała, że obok w świetlicy Niemcy trzymali alianckich pilotów, część z nich czasem w piwnicy. Mówiła, że na dworze była jabłonka, wtedy gdy przetrzymywano ich w piwnicy, to często ją prosili o jabłka, zawsze im zrywała i podawała przez okienko, w zamian podrzucali jej jakieś czekoladki, które z paczek mieli. Kiedy przyszedł front, to Niemcy wszyscy do lasu pouciekali, a kiedy ponownie się tu zjawiła, to zobaczyła, że już tych pilotów nie było (...). Ruscy ich wszystkich wzięli i rozstrzelali.”

W restauracji w Wierzbowej miały pracować jeszcze dwie Polki, pochodzące z województwa lubelskiego, które również próbowały odnaleźć świadków przymusowej pracy w III Rzeszy. Niestety, mimo wielu prób nie udało się nam ustalić ich nazwisk, ani potwierdzić czy jeszcze żyją. Wszyscy mieszkańcy wsi są zgodni co do tego, że w oknach świetlicy znajdowały się solidne stalowe kraty, podwórze znajdujące się na jej tyłach było otoczone drutem kolczastym, a wg syna pani Paluszek, w rogu podwórza stała wieżyczka strażnicza. Jeńcy nocowali w dzisiejszej głównej sali z nieistniejącą obecnie niewielką galeryjką, na której urzędował codziennie niemiecki strażnik. Mieszkający naprzeciwko dawnego obozu Jan Korczyński pamiętał doskonale, jak jego żona sprzątała znajdujące się tam jeszcze w 1946 roku sienniki.

Choć w powszechnej opinii przetrzymywani w Wierzbowej jeńcy byli "pilotami”, taką ewentualność musieliśmy od razu odrzucić. Umieszenie w małej wsi osobnego niewielkiego obozu wskazywało, że więźniowie byli przeznaczeni do pracy. W przypadku pilotów posiadających stopnie oficerskie i podoficerskie taki fakt nie mógłby mieć miejsca. Niemcy do podobnych roboczych podobozów, przeznaczonych do wykorzystywania pracy fizycznej więźniów, kierowali jedynie żołnierzy szeregowych (do stopnia kaprala). Zresztą najbliżej leżący obóz dla wziętych do niewoli pilotów, Stalag Luft III w Żaganiu, nigdy nie posiadał podobozu, czy filii w Wierzbowej. W grę mógł wchodzić natomiast "ogólnowojskowy” Stalag VIII A w Zgorzelcu... Kim więc byli jeńcy i co się z nimi stało?

Zagadkowy nagrobek

Z opowieści krążących wśród miejscowej ludności wyłania się obraz egzekucji przeprowadzonej przez żołnierzy Armii Czerwonej, którzy zajęli Wierzbową w lutym 1945 roku. "Alianccy piloci” zostali, według tych przekazów, wywleczeni za tory kolejowe i tam rozstrzelani. Pogłoski te, niezależnie od relacji byłych robotnic przymusowych, miały być rozpuszczane przez niemieckich mieszkańców wsi, którzy mieszkali w niej wspólnie z pierwszymi polskimi osadnikami do końca 1946 roku. We wsi podobno pojawiła się również kilkanaście lat temu komisja Czerwonego Krzyża, mająca ustalić ślady po niemieckim podobozie z alianckimi jeńcami wojennymi. Jednak nikt z Niemców nigdy nie przyznał się, że widział tę zbrodnię na własne oczy, nie domyślano się również, gdzie mieli być pochowani wymordowani więźniowie. Jedynym śladem po pobycie żołnierzy alianckich w najbliższej okolicy Wierzbowej, pozostawała informacja o istnieniu, w leżącej kilkanaście kilometrów dalej Modłej, nagrobka z wyrytym na nim brytyjskim, czy raczej szkockim nazwiskiem brzmiącym "McIver” lub "McEver”. Napis miał zniknąć wiele lat temu, i jak mówiono w Modłej, odnosił się do pochowanego tu "Anglika lub Belga”. Dzisiaj próżno szukać go w tym miejscu. Przykościelny cmentarz znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie majątku niemieckiego arystokraty Rittberga, zajętego w 1945 roku przez Armię Czerwoną. Na terenie posiadłości zorganizowano w połowie lutego 1945 szpital polowy, do którego zwożono z całej okolicy rannych radzieckich żołnierzy. Jeszcze długi czas po wojnie można było się natknąć w jego wnętrzu na pozostałości wyposażenia i środków opatrunkowych. To właśnie na cmentarzu w Modłej, gdzie chowano zmarłych w wojskowym szpitalu, miała znajdować się tabliczka z anglosasko brzmiącym nazwiskiem. Zaginęła ona prawdopodobnie wraz z ciałem podczas ekshumacji żołnierzy radzieckich przeprowadzonej w końcu lat 40. Kiedy kilka lat później postawiono pomnik i tablicę, brakło już na niej jakiejkolwiek wzmianki o tajemniczym cudzoziemcu. Czy mógł być nim jeden z jeńców w Wierzbowej?

Nazwisko Lesli McIver, bo tak faktycznie nazywał się zmarły w Modłej żołnierz, stało się kluczem do rozwiązania całej sprawy. Udało nam się skontaktować z jego siostrzenicą, mieszkającą w Nowej Zelandii Jean McIver, która od kilkunastu lat nie ustawała w próbach wyjaśnienia wszystkich okoliczności śmierci swego stryja. Dzięki niej mogliśmy zapoznać się z pracowicie zgromadzonymi przez nią relacjami i dokumentami uzyskanymi od byłych więźniów w Wierzbowej, którzy z lotnictwem nie mieli za wiele wspólnego, a ich wojenna droga okazała się niezwykle intrygująca...

LRDG czyli z Afryki na Dolny Śląsk

Leslie McIver był obywatelem Nowej Zelandii i tam w czerwcu 1940 roku wstąpił do wojska. Po przeszkoleniu znalazł się w grudniu tego samego roku w Północnej Afryce. Na miejscu zgłosił się na ochotnika do tworzonych przez Brytyjczyków elitarnych formacji, wyspecjalizowanych w prowadzeniu zwiadu i dywersyjnej walki na pustyni. LRDG (Long Range Desert Group) czyli Pustynna Grupa Dalekiego Zasięgu została utworzona przez brytyjskie dowództwo w Afryce. Z początku myślano o skierowaniu do trudnej służby na Saharze Australijczyków, jednak ich dowódca nie chciał, aby żołnierze z Antypodów służyli bezpośrednio pod dowództwem brytyjskim. Takich obiekcji nie mieli natomiast Nowozelandczycy, utworzono więc kilka oddziałów z samych ochotników - specjalistów w dziedzinach: saperskich, łączności, mechaniki, a nawet marynarki - przydatnych w nawigacji na pustyni. LRDG uzupełniono wkrótce o ochotników brytyjskich z najlepszych formacji: Coldstream Guards i Scots Guards oraz Rodezyjczyków. Leslie McIver uczestniczył w wielu patrolach, zasadzkach na włoskie konwoje. Poruszający się na samochodach marki Ford, Willys, Chevrolet, uzbrojonych w wielorakiego rodzaju broń maszynową (karabiny Lewis, Vickers, Browning), granatniki, a nawet niewielkie moździerze, członkowie oddziałów LRDG pokrywali siecią patroli kilkutysięczno-kilometrowe sektory pustyni zapisując chlubną kartę w historii działań sił specjalnych. Ich domeną stały się zwiad i rajdy na kluczowe drogi zaopatrzeniowe leżące głęboko za linią frontu. Typowa zasadzka w jakich uczestniczył szeregowy McIver, opierała się na zaminowaniu pobocza jednej strony szlaku komunikacyjnego, po drugiej, ustawiały się w kilkunasto-metrowych odstępach wyposażone w ciężkie karabiny maszynowe pojazdy LRDG. Na przejeżdżającą kolumnę wojsk Osi spadał "deszcz” pocisków, a wycofujące się na drugą stronę drogi niedobitki wylatywały w powietrze na założonych wcześniej ładunkach. Podczas jednego z patroli, służący w oddziale "T 2” Leslie McIver, 23 listopada 1941 roku natknął się wraz z załogą swojego pojazdu na drodze przy Giovanni Metra na silniejszy oddział włoski, po krótkiej potyczce wraz z jednym z kolegów został schwytany.

Jego niewolę znaczył szlak różnego rodzaju obozów jenieckich, początkowo w Afryce, (po drodze przeżył storpedowanie statku "Sebastiano Venier”, na pokładzie którego zginęło około 500 jeńców) później w Grecji, Włoszech, a na końcu w niemieckim obozie w Zgorzelcu - Stalagu VIII A. Na Dolny Śląsk trafił we wrześniu 1943. W listach przesyłanych do domu wspominał o wielonarodowej grupie więźniów, kontaktach z Francuzami, Jugosłowianami, Rosjanami i Polakami. Według prowadzonej regularnie korespondencji przebywał tam do stycznia 1944 roku, kiedy został przeniesiony przez Niemców do jednego z podobozów - komanda roboczego wykorzystywanego na potrzeby wojenne III Rzeszy.

Arbeitskommando 10001

Leslie McIver nie powrócił z niewoli. Początkowo rodzina nie była w stanie uzyskać informacji co do jego dalszego losu, który dopełnił się po przeniesieniu go do wydzielonej grupy roboczej. Dopiero wiele lat po wojnie, jego siostrzenica rozpoczęła starania o uzyskanie odpowiedzi na pytania: gdzie dokładnie został przeniesiony i co stało się z jego ciałem. Okazało się, że kilku jeńców - towarzyszy niedoli Lesliego przeżyło wojnę, a w archiwach wojskowych w Nowej Zelandii znajdują się zeznania przesłuchiwanych w 1945 roku byłych jeńców wojennych. Jean McIver przyjechała do Polski w czerwcu bieżącego roku, dysponując zebranymi przez kilka lat materiałami. Jej celem pozostawało ustalenie miejsca położenia obozu oraz zlokalizowanie grobu wuja. Według ustaleń Nowozelandki, komando robocze miało znajdować się w miejscowości Studzianka (niem. Armadenbrunn), leżącej kilka kilometrów za Wierzbową. Z korespondencji Lesliego oraz kilku innych więźniów, wytypowana miejscowość miała wg niej spełniać wyszególnione w listach warunki. Jednak wizja lokalna i przeszukanie terenu taką możliwość wykluczyło. W Studziance nigdy nie było świetlicy, restauracji, ani hotelu, o którym donosili w listach więźniowie. Dopiero wspólnie udało się nam uzyskać obraz całości, łącząc posiadane przez nas informacje. W zgromadzonych przez badaczy brytyjskich zestawieniach, opartych na zeznaniach byłych jeńców ze stalagu VIII A, Niemcy w 1944 roku utworzyli około pięćdziesięciu grup roboczych tzw. arbeitskommando, które rozsiano w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od głównego obozu, z zamiarem wykorzystywania osadzonych żołnierzy alianckich do pracy w kopalniach, kamieniołomach, budowie umocnień i linii kolejowych. Według listów współwięźniów Lesliego, większość prac jakie wykonywali dotyczyła remontu i budowaniu strategicznej linii kolejowej. W rejonie Modłej znalazły się jedynie dwa komanda. W Zebrzydowej (niem. Siegersdorf ) gdzie około 30 jeńców pracowało w cegielni oraz w Wierzbowej (niem. Rückenwaldau). Z tego ostatniego miejsca jeńcy wyruszali do codziennej harówki przy... torach kolejowych.

Kilka dni zajęło nam ustalenie wszelkich ewentualności związanych z możliwościami usytuowania obozu, m.in. porównanie relacji jeńców którzy przeżyli, analiza szkicu zabudowań sporządzonego przez jednego z nich, zmarłego kilka lat temu Arthura Harropa. Nie ulega wątpliwości, że w Wierzbowej znaleźli się więźniowie Stalagu VIII A umieszczeni w Arbeitskommando nr 10001. Mieszkali w dzisiejszej świetlicy, a miejsce noclegu, koryta do mycia i druty, pokrywały się z lokalizacją podaną przez polskich, a pośrednio i niemieckich świadków. Wspomnienia różnią się jedynie w nieznacznych szczegółach dotyczących odległości od linii kolejowej, usytuowania okolicznych domostw itp.

Kto strzelał?

Próbując uzyskać odpowiedź na pytanie dotyczące losów żołnierza elitarnej LRDG, mogliśmy ostatecznie wyjaśnić tajemnicę masakry w Wierzbowej - zbrodni, która miała wydarzyć się po wkroczeniu Rosjan do wsi. Poniższa rekonstrukcja wydarzeń została oparta na przekazanych nam przez panią McIver zeznaniach jeńców: Arthura Harropa i Ponto Williamsona, oraz Brytyjczyka Atkinsona.

9 lutego 1945 roku, około godziny 5 rano, śpiących w świetlicy jeńców szybko obudzono i wyprowadzono na zewnątrz. Kilku niemieckich strażników ustawiło ich w kolumnę i szybkim marszem poprowadziło w kierunku torów kolejowych. Po dotarciu na stację skierowano ich wzdłuż torów w kierunku zachodnim. Czy była to próba ewakuacji? Decyzja podjęta przez niemieckich strażników była dosyć nietypowa, takiego rodzaju działania przeprowadzano odpowiednio wcześniej. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia atakiem nieprzyjaciela, strażnicy mniej ważnych ze strategicznego punktu widzenia obozów, "ulatniali” się na ogół dzień wcześniej, pozostawiając więźniów samym sobie. W tym przypadku było inaczej... Czy strażnicy wierzyli, że wyprowadzą ich poza strefę operacyjną Armii Czerwonej? Według jednej z relacji, kilkaset metrów za stacją Niemcy zaczęli krzyczeć, aby jeńcy uciekali. W tym momencie rozpętało się piekło. Do kolumny więźniów otwarto ogień, na miejscu zostali "rozszarpani” pociskami dwaj Nowozelandczycy: Archie Matheson i Arthur Randall oraz Brytyjczyk Fry. Dwóch innych jeńców otrzymało postrzały. Nowozelandczyk Arthur Harrop ukrył się w znajdującej się w pobliżu szopie, gdzie przeleżał aż do świtu. Kiedy sytuacja się uspokoiła, okazało się, że pobliskie pola przeszukują już żołnierze z czerwonymi gwiazdami na hełmach, a cała okolica znajduje się pod całkowitą kontrolą Armii Czerwonej. Harrop został zatrzymany i wraz z innymi kilkunastoma byłymi jeńcami przesłuchany, po czym odesłany na własną rękę na... Krym. Rozpoczęła się ich "droga przez mękę” - przez tereny Polski i Ukrainy, której szczegółów już dokładnie nie pamiętał, grożąca wycieńczeniem a nawet śmiercią (gdzieś pod Krakowem zginął w niejasnych okolicznościach jeden z Rodezyjczyków, byłych więźniów Arbeitskommnado 10001). W Odessie miały podjąć ich okręty alianckie ewakuujące żołnierzy do baz brytyjskich. Kiedy Harrop opuszczał rejon Wierzbowej, zapamiętał taki obraz: wiele ciał, prawdopodobnie niemieckich żołnierzy lub cywilów leżących na ulicy...

Jednym z dwójki postrzelonych przy torach był Atkinson, którego Rosjanie przetransportowali na miejscowy punkt opatrunkowy, a następnie do szpitala polowego w Modłej. Tam również znalazł się, przyniesiony w ciężkim stanie, Leslie McIver, który postrzelony w udo przeleżał na ośnieżonym polu w pobliżu Wierzbowej około 7 godzin. Lekarze radzieccy przeprowadzili operację, jednak w nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku nowozelandzki żołnierz zmarł. Późniejsze ustalenia i dokument ze 104 Gwardyjskiego Punktu Ewakuacyjnego, otrzymany z archiwum rosyjskiego przez Jean McIver sugerują, że przyjęty do szpitala Leslie został pochowany na pobliskim cmentarzu. Tam, gdzie według mieszkańców Modłej miała widnieć tabliczka z egzotycznym dla nich nazwiskiem...

Kilka lat po wojnie wszystkich pochowanych w zbiorowych mogiłach żołnierzy ekshumowano i przeniesiono na cmentarz w Bolesławcu. Nazwisko nowozelandczyka zniknęło z tabliczki cmentarnej w Modłej, a w wykazie żołnierzy radzieckich, których przeniesiono na wspólny cmentarz w Bolesławcu nikt taki nie figuruje...

Kto strzelał 9 lutego 1945 roku kilkaset metrów za budynkiem dworca w Wierzbowej? W relacjach z pierwszej ręki, w dokumentacji i zeznaniach spisywanych na gorąco w punktach ewakuacji w Odessie oraz po powrocie do Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii, wśród weteranów, historyków i osób poszukujących swoich krewnych nigdy nie pojawiła się najmniejsza wzmianka sugerująca winę Armii Czerwonej. Nie znamy co prawda losów wszystkich z ok. 30 osób z Arbeitskommando 10001, jednak na podstawie danych uzyskanych o przynajmniej 19 z nich, taką możliwość należy wykluczyć. Wprost przeciwnie! Z tego co wiemy wydaje się, że za pospieszną ewakuacją przeprowadzoną przez niemieckich strażników mogła kryć się nieudolna próba likwidacji jeńców. Wyprowadzenie na tory, na kilka godzin przed wyzwoleniem obozu grupy więźniów, polecenie ucieczki w pole i padające strzały wydają się znakomicie do tej hipotezy pasować. Co jednak począć z relacjami polskich robotnic przymusowych i pogłoskami przekazywanymi przez niemieckich mieszkańców wsi o bestialskim wymordowaniu jeńców? Czy legenda z Wierzbowej okazała się mistyfikacją? Zwykłą pomyłką? Według Jana Korczyńskiego, który trafił do wsi z pierwszym transportem w 1946 roku, mieszkającego niedaleko dzisiejszej świetlicy, w opuszczonym przez aliantów baraku Rosjanie przetrzymywali schwytanych żołnierzy Wehrmachtu, byłych funkcjonariuszy NSDAP i innych podejrzanych Niemców. "Wyprowadzano ich za tory, mówiono, że będą coś pokazywać i tam ich rozstrzeliwano...” Czy pogłoski o takich wydarzeniach mogły być początkiem legendy o egzekucji "alianckich lotników”? Niemieccy mieszkańcy wioski sugerując się tym co robią Rosjanie z własnymi więźniami mogli spodziewać się, że to samo stało się z poprzednimi "lotnikami”, którzy tak tajemniczo "zniknęli” w dniu wkroczenia Armii Czerwonej. A może po prostu wygodniej im było całą winę zrzucić na Rosjan?

Aby zamknąć do końca śledztwo w sprawie śmierci jeńców z Arbeitskommando 10001 w Wierzbowej, pozostała nam jedynie kwestia zlokalizowania ciał jedynych potwierdzonych ofiar wypadków z 9 lutego 1945 roku. Czy samotny grób w lesie w pobliżu wsi, o którym wspominali nam mieszkańcy to właśnie miejsce ostatniego spoczynku trzech żołnierzy alianckich?

Łukasz Orlicki

Wróć do czytelni